Z cenionym dziennikarzem ekonomicznym, analitykiem zjawisk finansowych i Redaktorem Naczelnym portalu „Subiektywnie o finansach” – Maciej Samcikiem – rozmawiamy o prognozach dla polskiej gospodarki, czynnikach wpływających na poziom inflacji, wiarygodności finansowej Polski oraz sposobach na bezpieczne lokowanie swoich oszczędności.

 

 

„Jesteśmy łódką na wzburzonym morzu” – mówił Pan w trakcie styczniowego wystąpienia na Regionalnym Gospodarczym Otwarciu Roku, organizowanym przez RIG w Katowicach? Czy nadal w ten sposób można określić stan polskiej gospodarki?

 

Oczywiście, jakkolwiek jesteśmy jedną z wiodących gospodarek w Europie, to globalnym trendom się nie przeciwstawimy. Jeśli światowi inwestorzy zwiększają skłonność do ryzyka – pieniądze inwestycyjne płyną do krajów rozwijających się, a ich waluty się umacniają. Jeśli mamy globalny risk-off, wtedy kapitał odpływa do takich krajów jak USA, Japonia czy Szwajcaria i waluty takie jak złoty się osłabiają. Na to nie mamy wpływu. Podobnie jak na poziom stóp procentowych i inflacji w USA i strefie euro. Jeśli w tych obszarach gospodarczych uda się pokonać inflację – Ameryka jest nieco bliżej osiągnięcia tego celu, Europa Zachodnia zdecydowanie dalej – to Polska znajdzie się w trudnej sytuacji. Będziemy musieli decydować: akceptujemy słabszego złotego, (a on przecież już jest bardzo słaby), czy podwyższamy stopy procentowe? Nie bez znaczenia jest też fakt, że bardzo potrzebujemy pieniędzy – w tym roku ponad 200 mld zł – na sfinansowanie transferów socjalnych zapisanych w państwowym budżecie oraz wydatków na zbrojenia.

 

A jakie są prognozy makroekonomiczne, jeśli chodzi o inflację? Czy jest szansa na jednocyfrowy wskaźnik pod koniec roku? Jakie globalne trendy i krajowe czynniki mogą na to wpłynąć?

 

Inflacja musi spaść ze względu na efekty statystyczne – po prostu będzie liczona od bardzo wysokich, ubiegłorocznych cen – oraz ze względu na spowolnienie gospodarki. Co by nie mówić o decyzjach Rady Polityki Pieniężnej, (że spóźnione, że za słabe…), to one jednak wycięły w pień kilkadziesiąt miliardów złotych pieniądza kredytowego, którego nie wykreowały banki. Poza tym zaczęła realnie spadać konsumpcja, co jest o tyle niepokojące, że mamy 2 mln więcej obywateli, dzięki którym realnie konsumpcja powinna wzrosnąć o te 10-15%. Tymczasem ona rośnie już wolniej niż inflacja. A więc realnie spada. Po trzecie, mamy kwartalny spadek PKB, czyli wartości wszystkiego, co łącznie w gospodarce wytwarzamy. To wszystko znaczy, że Polacy mniej kupują, a firmy mniej produkują. Po czwarte, spadły globalne ceny surowców. Po piąte, mamy globalny wzrost apetytu na ryzyko w inwestowaniu, co powoduje takie przepływy kapitału, które służą umocnieniu złotego. A silniejszy złoty obniża tę inflację, która przybywa do nas z zagranicy. W takich warunkach wzrost cen powinien zwolnić. Na drugim biegunie są działania rządu – tarcze, waloryzacje, dopłaty, świadczenia. No i oczywiście ryzyko, że niektóre z tych czynników – zwłaszcza globalne – przestaną działać.

 

A co ze stopami procentowymi, które są silnie powiązane z inflacją? Czy polityka Narodowego Banku Polskiego jest w tym zakresie prawidłowa?

 

Politykę NBP trzeba oceniać z perspektywy długiego czasu. Czy ta prowadzona obecnie jest dobra – przekonamy się za trzy lata, gdy będzie wiadomo jak zadziałała. Jeśli okaże się, że świat zwalczył inflację, a my nie – częścią winy będzie trzeba obciążyć Radę Polityki Pieniężnej i działania NBP. Z całą pewnością prezes NBP Adam Glapiński swoimi wypowiedziami wpłynął na wzrost oczekiwań inflacyjnych i utrudnił walkę z inflacją. Natomiast – czy realne działania RPP w postaci podwyżek stóp procentowych były wystarczające – jeszcze nie umiem powiedzieć. Po lekturze prognoz ekonomistów i projekcji inflacji przedstawionej w marcu przez NBP można stawiać tezę, że ceny w Polsce jeszcze do 2025 r. będą rosnąć zdecydowanie za szybko. Kwestią dyskusji jest podział odpowiedzialności za ten stan pomiędzy rząd, NBP oraz czynniki globalne, te ostatnio trudno obwiniać za inflację, bo wszystkie sprzyjają jej spadkowi w Polsce.

 

Ekonomiści mówią od dawna, że skończyła się era taniego pieniądza… Co to tak naprawdę oznacza dla przeciętnego konsumenta?

 

Tani pieniądz oznaczał komfort taniego pożyczania pod hipotekę, taniego finansowania inwestycji przez firmy, taniego zadłużania się przez państwo. W sytuacji, gdy ceny surowców były pod kontrolą, a gospodarka globalna hulała – głównie dzięki globalizacji – to był złoty czas. Ale teraz mamy koniec globalizacji i to po pierwsze powoduje wzrost inflacji, a po drugie – aby z nią walczyć – droższy pieniądz. Z punktu widzenia przedsiębiorców to czas, w którym trzeba bardziej uważnie przyglądać się stopom zwrotu z inwestycji. Nie wystarczy już zysk 10%, potrzebne jest 20%, by pokryć koszt droższego pieniądza. Już widać, że część firm wycina najmniej dochodowych klientów, bo każdy klient „kosztuje” kapitał, a ten kapitał jest drogi i cenny, bo trudniej dostępny.

 

Z punktu widzenia konsumenta drogi pieniądz to trudniejszy dostęp do kredytu, a w konsekwencji – wzrost nierówności oraz groźba zbiednienia klasy średniej. Dzięki pieniądzowi kredytowemu klasa średnia ma możliwość bogacenia się i akumulowania zamożności. Ale teraz czasy będą sprzyjać tylko tym, którzy bogactwo już zdążyli zakumulować.

 

Porozmawiajmy jeszcze o budżecie Polski. Czy w obliczu rosnącego deficytu i zadłużenia państwa nasz kraj może zbankrutować? Czy taki „czarny scenariusz” jest w ogóle możliwy?

 

Rocznie wspólnie wytwarzamy rzeczy i usługi warte 3 bln zł. Oficjalny dług Polski to 1,5 bln zł, niektórzy mówią, że 1,6-1,7 bln zł, biorąc pod uwagę wszystko, co rząd „schował” w różnych pozabudżetowych funduszach. To jeszcze nie jest taka skala długu, która powoduje groźbę bankructwa. Kraje bankrutują zwykle mając dług grubo powyżej 100% PKB. Ale najważniejszy jest czynnik niemierzalny, czyli wiarygodność. Jeśli inwestorzy zagraniczni uznają, że Polska staje się krajem ryzykownym i nieprzewidywalnym, to zażądają nie 5-6% rocznie za finansowanie polskiego długu, tylko 9-10% rocznie. A to będzie oznaczać, że na odsetki od zadłużenia będziemy wydawali nie 50-60 mld zł rocznie, tylko 100-120 mld zł. Jedną szóstą wszystkich pieniędzy, które ma do dyspozycji państwo! To spowodowałoby krach złotego, wzrost inflacji i ryzyko bankructwa kraju. Będziemy musieli zacząć emitować obligacje w dolarach, co dodatkowo podniesie ryzyko – każdy wzrost kursu dolara będzie powodował wzrost długu. Frankowicze wiedzą o czym mowa.

 

Ale kiedy inwestorzy światowi mogą uznać, że Polska spada do niższej ligi wiarygodności? Tego się nie da określić. To zależy od globalnych nastrojów, wydarzeń i trendów. Warto dbać o wiarygodność kraju, żeby tę granicę ryzyka możliwie daleko przesunąć.

 

Rok 2022 był generalnie kiepski, jeśli chodzi o możliwości inwestowania. Czy teraz inwestorzy mogą być bardziej aktywni, gdzie powinni lokować swoje oszczędności?

 

To powinien być lepszy rok dla naszych pieniędzy. Spadająca inflacja to dobra okoliczność dla funduszy inwestujących w obligacje notowane na giełdach. Realny zysk mogą też wypracować detaliczne obligacje skarbowe, przede wszystkim te z oprocentowaniem uzależnionym od inflacji. Wydaje się też, że akcje na rynkach wschodzących są atrakcyjnie wyceniane. Niektórzy analitycy liczą nawet, że historycznie przy takich wycenach następowała hossa trwająca przez kolejne 5-10 lat. Rynek nieruchomości będzie zapewne jeszcze cierpiał, ale dla dobrze zbudowanych portfeli, w których jest trochę ETF-ów, czy akcji, trochę obligacji (w tym antyinflacyjnych), trochę złota i innych dolarowych aktywów, trochę inwestycji w euro (np. ETF na zachodnioeuropejskie indeksy akcji) – to nie powinien być zły rok.

 

Czy generalnie możemy sobie pozwolić na większy optymizm i przewidywalność w ocenie wskaźników wzrostu gospodarczego w Polsce i na świecie, zdestabilizowanego przez kryzys pandemiczny i wojenny?

 

Wygląda na to, że najgorszy wstrząs mamy za sobą. Teraz będą wstrząsy wtórne – może nawet ściągające nas w kierunku recesji, a na pewno jeszcze przez kilka lat duża część Polaków będzie mierzyła się ze spadkiem realnej wartości swoich wynagrodzeń, a może też inwestycji i oszczędności. Ale jeśli ceny surowców, inflacja i stopy procentowe pozostaną pod kontrolą, to jest duża szansa, że za kilka lat będziemy wspominali okres 2020-2022 jak zły sen.

 

Czynnikiem ryzyka jest oczywiście wojna, która jest nieprzewidywalna i będzie dla nas bardzo kosztowna, niezależnie od scenariusza. Zakupy broni, na które wydamy 650 mld zł, to z punktu widzenia gospodarki pieniądz wyrzucony w błoto – będziemy finansowali głównie zagranicznych producentów, płacili wysokie odsetki od zadłużenia i nabędziemy „żelazo”, które nie napędza gospodarki. Ten sam pieniądz zainwestowany w budowę dróg, mieszkalnictwo czy edukację, przyniósłby kilkakrotny zwrot po 10- 20 latach. A wydatki na broń dają tylko – a może „aż” – poczucie bezpieczeństwa.

 

Rozmawiała Jaga Kolawa

 

Wywiad ukazał się w marcowym wydaniu kwartalnika „Business HUB”.

 

Wersja online numeru do pobrania: CZYTAJ TUTAJ.

Najnowsze